Nimbia 2000
Nasz pierwszy autostop
4 lipca
Spotkaliśmy się w Berlinie o 23.45 – ja przyjechałam ze Szczecina, Marek z Bochum w Zagłębiu Ruhry. Nocowaliśmy u mojej dawnej przyjaciółki, więc nie sposób było wcześnie pójść spać i w czasie naszych długich nocnych rozmów wspominaliśmy jak przed ubiegłorocznymi wakacjami pracowaliśmy w pocie czoła przez rok, by odłożyć pieniądze na wyjątkową podróż. Z całorocznymi oszczędnościami pojechaliśmy na lotnisko w Berlinie, spakowani na śródziemnomorskie wakacje i kupiliśmy bilety na Zakyntos (małą grecką wyspę), decyzję podjęliśmy nie tylko ze względu na miejsce, ale również na niską cenę biletów. Wylot mieliśmy następnego dnia o świcie, więc wystarczyło nam czasu jedynie na kupno przewodnika. Z malowniczego Zakyntos popłynęliśmy promem na Peloponez i zwiedziliśmy cały półwysep, podróżując stopem i autobusami. Spaliśmy na plażach oraz tam, gdzie akurat dotarliśmy. Jedliśmy arbuzy i paprykę zerwane na polu, kupione od rolników warzywa i sery, czasami jedliśmy pyszne ryby w malutkich wiejskich tawernach. Oprócz interioru udało nam się zwiedzić także Ateny, Akropol, Mykeny, Teby, Delfy. Obejrzeliśmy przedstawienie Antygony w antycznym teatrze w Epidauros – było to jedno z najpiękniejszych i najbardziej zapadających w pamięć widowisk w moim życiu. Ta grecka podróż zachwyciła nas tak bardzo, że i w tym roku przyjechaliśmy do Berlina spakowani z marzeniem o kolejnych pięknych podróżach, może nawet na południe Hiszpanii…
5 lipca
Wczesnym rankiem pojechaliśmy na lotnisko Schoenefeld. W roku 2000 nie można było kupić tanich lotów przez internet, a jedynym miejscem, gdzie pojawiały się korzystne oferty lotów były filie linii lotniczych i biur podróży na lotniskach. Zupełnie nie wiedzieliśmy dokąd chcemy polecieć, było tyle możliwości, że Hiszpania przestała nam się wydawać atrakcyjna… Mieliśmy więcej pieniędzy niż przed rokiem, więc zachęceni reklamami biur turystycznych zaczęliśmy myśleć nawet o kupnie biletu na Dominikanę, na Kubę lub do któregoś kraju Ameryki Południowej. Kiedy w kolejnych biurach pytaliśmy o okazyjny lot do ciekawego miejsca w ciągu najbliższych dni, zadawano nam niekończące się, szczegółowe pytania, na które nie potrafiliśmy odpowiedzieć. Nie wiedzieliśmy dokładnie dokąd, za ile, na ile. Nie potrafiliśmy też podać danych potrzebnych w wyszukiwarkach: cel, data, kwota. Wreszcie po naszym standardowym pytaniu, zadanym po raz piętnasty w piętnastym biurze zobaczyliśmy błysk w oku młodego mężczyzny, który zrozumiał, że szukamy przygody. Po chwili namysłu zaproponował Namibię, ale nie wiedzieliśmy gdzie jest ten kraj. Nie wiedzieliśmy też co powiedzieć, nie byliśmy mentalnie przygotowani na podróż na południe Afryki. Zaczął nas gorąco namawiać, ponieważ był to kraj jego marzeń. Problemem okazało się jednak zdobycie wizy. Sprzedawca zajął się również tą sprawą i dzięki jego znajomościom wizę otrzymaliśmy już następnego dnia, zamiast czekać 7 dni na wizę ekspresową. Wylot 10.07.2000 roku z Frankfurtu, o godzinie 22.20 na 26 dni. Czas start!
6, 7, 8 lipca
Męczące przygotowania, czytanie przewodnika. Sami zdobyliśmy i zaaplikowaliśmy sobie szczepionkę przeciwko tyfusowi (w tabletkach).
9 lipca
3.00. O tej godzinie wstaliśmy, by zdążyć na ICE – 4.56 do Bochum. O 4.55 zaniepokoił nas pusty jeszcze tor. Tego dnia pociąg nie kursował, niedziela… Zmuszeni byliśmy czekać 3 godziny na następny.
Ostatnie 2 tabletki szczepionki wymagające zimna zdeponowaliśmy w lodówce jednego z dworcowych barów. Podróż pociągiem salmonella tyfii spędziła w lodówce wagonu restauracyjnego. Podziwialiśmy chmurki na niebie przy szybkości 250 km na godzinę. Zaraz po przyjeździe do Bochum, gdzie mieszkał Marek, rozpoczęliśmy pakowanie się i przygotowanie rowerów, które postanowiliśmy zabrać w tę daleką podróż, ponieważ jeden z przewodników szczerze doradzał zwiedzanie Namibii rowerem (!!!) jako alternatywę dla bardzo wysokich cen wypożyczenia samochodu, braku komunikacji publicznej i braku możliwości skorzystania z jazdy autostopem.
Po południu wydawało nam się, że mamy sporo czasu i pojechaliśmy odwiedzić Marka kuzyna, obejrzeć akademik, w którym Marek mieszkał przez 10 lat, klasztor, poszliśmy też do kościoła, gdzie spotkaliśmy ciocię Marka. Do domu wróciliśmy bardzo późno. Uporządkowaliśmy przygotowane do zabrania rzeczy, ale nie mogliśmy się do końca spakować, ponieważ sakwy rowerowe, mogliśmy kupić dopiero następnego dnia (w poniedziałek).
10 lipca
Rozpoczął się wyścig z czasem. Poczta – ważenie bagażu w różnych opcjach, tak aby zmieścić się w bezpłatnym limicie. Po zważeniu bagażu (składającego się na razie z dziesiątek wypchanych rzeczami plastikowych siatek) pobiegliśmy do domu, żeby zostawić to wszystko. Następnie pojechaliśmy rowerami do warsztatu Giro z zamiarem oddania ich do przeglądu, rozkręcenia i spakowania w kartony (za tak spakowane rowery nie trzeba było dodatkowo płacić w samolocie). Okazało się jednak, że warsztat nie ma takich kartonów i poza tym jest dziś tylko jeden pracownik więc nie może się tym zająć. Pobiegliśmy po kartony oraz na zaplanowane zakupy (sakwy, specjalistyczne baterie do aparatów, filmy, buty). Zrobiliśmy najszybsze w życiu zakupy i przybiegliśmy z kartonami do warsztatu. Pomagaliśmy rozkręcać rowery, pakować, ale 2 kółka się nie zmieściły… Biegliśmy na przystanek – Marek wziął karton (ponad 30 kg), ja – 2 kółka i resztę zakupów. Słaniałam się na nogach ze śmiechu, nie mogłam biec, ponieważ drobny Marek, biegnący z kartonem większym i cięższym od niego wyglądał jak mrówka z ogromnym liściem, który ją znosi na boki, ale ona nie traci nadziei i walczy. Zostało półtorej godziny do odjazdu pociągu! Po chwili zastanowienia zrozumieliśmy, że tak nie zdążymy. Rozpakowaliśmy rowery w pół drogi, a porozrywane kartony wrzuciliśmy do jakiejś bramy. Prowizorycznie skręciliśmy rowery i wskoczyliśmy do tramwaju, następnie do autobusu. Marek pojechał do domu po dokumenty, bilety i rzeczy, a ja, z dwoma do połowy skręconymi rowerami, na peron. Marek 2 min przed odjazdem pociągu wbiegł na peron z tysiącem reklamówek, do których (w ciągu 5 minut w domu) wrzucił przygotowane do wyjazdu rzeczy. Konduktor przechwycił część siatek i biegł z nami wskazując wagon bagażowy. Zdążyliśmy, mieliśmy dużo miejsca i gdy tylko przestały nam się trząść ręce zaczęliśmy skręcać rowery, montować sakwy i pakować w nie rzeczy. Zdążyliśmy dosłownie na chwilę przed przesiadką. W Kolonii Marek został na dworcu, ja szukając pospiesznie drogi pobiegłam zobaczyć, choć przez chwilę, katedrę kolońską – trzecią co do wielkości na świecie – jej powierzchnia wynosi prawie 8 tysięcy m2. Jej ogrom, osiemsetletnia historia, mozaiki, witraże, muzyka organowa, wszystko to było zachwycające, oszałamiające, zupełnie nierealne i trwało dla mnie tylko przez 10 minut, ponieważ musiałam zdążyć na pociąg do Frankfurtu. Wbiegłam z powrotem na peron, usłyszałam głośne gwizdnięcie na palcach, zawróciłam – Marek był już w pociągu. Zdążyłam. Przełom Renu, tunele, Frankfurt Lotnisko – ogromna przeszklona kopuła. Wreszcie nadaliśmy rowery i bagaże. Co za ulga, teraz w nagrodę Mc Donald – sałatki i cola. O 23.00 odlot. Odlot zupełny. Boeing 747 – wielki samolot.
11 lipca
To moja pierwsza daleka podróż. Niezwykłe – tak duży samolot, mający masę startową około 400 ton, może być ponad 10 godzin w powietrzu! Wysokość – 10 tysięcy metrów, prędkość – 900 km na godzinę. A w samolocie toczyło się normalne życie – filmy, muzyka, wino, kolacja – abstrakcja. Wszyscy jak w domu – w skarpetkach, w kocykach, wydawało się, że nie przeżywają nic więcej niż każdego wieczora na własnej kanapie. Rano – kawa i śniadanie do „łóżka” – co za luksus! Przez okno widzieliśmy księżyc, wschód słońca, a chwilę przed lądowaniem góry i ogromną pustą przestrzeń. Później już tylko wąską dróżkę i kilka baraków – to było lotnisko. Po dziesięciu godzinach lotu byliśmy w Afryce. W kolejce do odprawy czekało kilku drobnych, tradycyjnie ubranych w skóry buszmenów z łukami!
Z lotniska do stolicy – Windhuk dojechaliśmy busem, jest to zaledwie 30 kilometrów. Miasto wyglądało przedziwnie – tam gdzie kończyła się sawanna jednocześnie zaczynała się ulica domków jednorodzinnych i zaraz ulica główna Independent Avenue – szeroka, reprezentacyjna, z kilkoma wieżowcami i supermarketami, kilkoma budynkami w stylu międzywojennym. Ludzie w garniturach, w długich, kolorowych sukniach w stylu herero, w t-shirtach, owinięci kocami, z dużymi pakunkami. Najpierw poszukaliśmy warsztatu rowerowego, żeby doprowadzić do porządku nasze rowery. Później wróciliśmy na główną ulicę i usiedliśmy, jak wiele osób, na trawie w parku, w cieniu palm, żeby pomyśleć co dalej. Nie mięliśmy pojęcia gdzie spędzić pierwszą noc, gdzie jechać, wiedzieliśmy, że kraj jest ogromny, jego powierzchnia to ponad 800 tysięcy km2 (Polska ok. 313 tysięcy km2). Dobrym pomysłem było więc spędzenie nocy w pociągu. Zdecydowaliśmy się pojechać na południe kraju (650 km od stolicy), by zobaczyć Fish River Canyon – drugi co do wielkości kanion na świecie! Na dworcu okazało się jednak, że dziś akurat pociąg jedzie na zachód, do Walvis Bay (400 km od stolicy), a na południe – za dwa dni. Wybraliśmy Walvis Bay – portowe miasto, najczęściej spowite mgłą. Przyczyną zamglenia jest zimny prąd Benguelski, który schładza wiejące wzdłuż wybrzeża wiatry. Wytworzona w ten sposób fala zimnego powietrza przykryta zostaje rozgrzanym i lżejszym powietrzem znad graniczącej z oceanem pustyni Namib i nie mogąc naturalnie wytworzyć chmur, zalega nad wybrzeżem, utrzymując tu przez większą cześć roku zamglenie i wilgoć. Nie jest to niczym miłym dla turystów, jednak dla zwierząt, owadów i roślin, żyjących na pustyni, skraplająca się mgła jest jedynym źródłem wody, która pozwala im przetrwać w tych trudnych pustynnych warunkach.
Pociąg odjeżdżał dopiero późnym wieczorem. Czekaliśmy więc dość długo na dworcu, zupełnie takim samym jak w małych miasteczkach w Polsce. Namibia od 1886 roku była kolonią niemiecką, więc w tym samym czasie co w Polsce, Niemcy budowali dworce i tutaj.
Wreszcie podstawiono pociąg – lokomotywa, sześć wagonów towarowych i tylko jeden osobowy. Wagon bez przedziałów, ale wyposażony w rozkładane, wygodne fotele. Pociąg ruszył. Oprócz nas było jeszcze około 10 czarnoskórych pasażerów. Opuściliśmy miasto i mknęliśmy przez ogromne, puste przestrzenie. Widoki były przepiękne – sawanna, pojedyncze rozłożyste akacje, w oddali góry, światło pełni księżyca. W wagonie było zupełnie ciemno i cicho, wszyscy już spali. Kiedy rozejrzałam się dokoła, wreszcie wyjaśniła się zagadka co nosili w wielkich pakunkach zawiniętych w koce i związanych sznurkami – były tam kołdry i poduszki zabrane w podróż. Teraz spali wygodnie i ciepło jak w łóżku. Tak więc i my, zmarznięci, wypakowaliśmy swoje śpiwory, ale pomimo zmęczenia nie mogłam zasnąć mając tak piękne widoki za oknem.
12 lipca
Stacja Walvis Bay była centrum portowym, przemysłowym i przeładunkowym – nie bez przyczyny – jest to bowiem największy port Namibii.
Po wyjściu z pociągu, postanowiliśmy nie zatrzymywać się na dłużej w Walvis Bay – zamglonym, zaniedbanym i wietrznym miasteczku, tym bardziej, że nie widzieliśmy tu nic wartego uwagi, jedynie stare, industrialne zabudowania. Wyruszyliśmy więc rowerami wprost do Swakopmund, nie mogąc doczekać się malowniczego, secesyjnego miasteczka pomiędzy pustynią i oceanem. Dystans wynosił zaledwie 40 kilometrów, więc już myśleliśmy o miłym lunchu, popołudniu na plaży, nad oceanem. Wiedziałam, że namibijskie wybrzeże nie ma rajskich plaż, ale jednak spodziewałam się, że spotkanie z oceanem na pewno będzie czymś wyjątkowym. Pokonywanie trasy jednak było niezwykle żmudne. Jechaliśmy powoli wąską drogą asfaltową, częściowo zasypaną piaskiem, którą pędziły ciężarówki, a za nimi tumany piachu. Upał, kurz i duszna mgła. Po obydwu stronach drogi rozciągały się tylko wydmy, jedynym urozmaiceniem krajobrazu były znaki drogowe, ale nawet one nie pojawiały się zbyt często, nie było tu nic, o czym mogłyby informować. Pomimo licznych odpoczynków, jazda była tak trudna, że chciało mi się płakać. Rower, którym jechałam, pożyczony od prawie dwu metrowego kuzyna, był dla mnie za duży. Ciężkie sakwy, plecak, a dodatkowo odbierający równowagę pęd wiatru przed i za ciężarówkami mijającymi nas w odległości kilkudziesięciu centymetrów, wszystko to było ponad moje siły.
Po południu dojechaliśmy do miejsca, w którym droga docierała do oceanu. Wreszcie mogłam zobaczyć Atlantyk – pomimo, że plaża była szara, zasnuta mgłą i nie różniła się niczym od bałtyckiej, a woda była bardzo zimna i tak byłam szczęśliwa, bo po raz pierwszy widziałam ocean. Zdecydowałam się nawet na kąpiel w 14 stopniowej wodzie i sprawiłam sobie chrzest podróżnika. Próbowałam nawet pływać, ale zimno i zmęczenie odbierały mi władzę w ciele oraz odwagę walki z falami. Ostatecznie postanowiliśmy przenocować na plaży, bo było już dość późno i nie mieliśmy sił jechać dalej. Rozstawiliśmy namiot jak najdalej od brzegu, przy wydmach, obawiając się nieoczekiwanego przypływu i po dwóch nieprzespanych nocach natychmiast zapadliśmy w głęboki sen.
13 lipca
Po spokojnej nocy, po skromnym śniadaniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Poprzedniego dnia przejechaliśmy zaledwie 15 z 40 kilometrów, które mieliśmy do Swakopmund. Po kilkunastu minutach jazdy zobaczyliśmy ustawione na pustyni quady – można było je wynająć i pojechać z przewodnikiem w głąb pustyni Namib! Nie zastanawialiśmy się długo. Piękne krajobrazy, dookoła wydmy, piasek ułożony przez wiatr w różne wzory, paski, fale. Nic innego aż po horyzont. Miałam odczucie bycia w abstrakcyjnym świecie, na innej planecie. Mój duch wciąż jeszcze na nadążał za przeżyciami – wszystko, czego doświadczałam w tej podróży było inne – widoki, zapachy, smaki, powietrze, ludzie. Czułam się tego dnia zupełnie oszołomiona, więc reszta podróży rowerem do Swakopmund minęła mi niepostrzeżenie, pomimo tego samego roweru i tych samych niewygód, co dnia poprzedniego.
Swakopmund okazało się być pięknym miasteczkiem, zabudowanym secesyjnymi, dwupiętrowymi kamienicami wzdłuż szerokiej, prostej ulicy. Stojąc pośrodku – na jednym jej końcu widzieliśmy wydmy i ciągnącą się po horyzont pustynię, na drugim – plażę i ocean. Miasto wyglądało zupełnie jak sto lat temu, jak wówczas, kiedy z tutejszego małego portu, w 1911 roku, odpłynął pierwszy statek parowy do Nowego Jorku. Miasteczko wydawało się nierealne. Pusto, cicho, wiatr i sypiący w oczy piach. Staliśmy dłuższą chwilę wtopieni w spokój i nostalgię tego miejsca. Z letargu wyrwało nas skrzypienie rozkołysanego wiatrem szyldu z napisem Karen’s Attic. Tam właśnie znaleźliśmy nocleg. Wietrzny ale bardzo ciepły wieczór spędziliśmy w ogrodzie jedząc kolację, rozmawiając i pijąc wino z czterdziestoletnim niemieckim nauczycielem geografii, który rok wcześniej wyruszył w podróż dookoła świata. Podróżował z plecakiem, jeździł autostopem, żył z oszczędności. Za jakiś czas zamierzał wrócić do Niemiec lub nie. Zależy co się wydarzy i gdzie dotrze. Był niezwykle pogodny, spokojny, choć trochę dziwny, trochę nie z tych czasów – ubranie miał z lat osiemdziesiątych – biała koszula ze stójką, wpuszczona w eleganckie, choć zniszczone spodnie, błyszczący pasek, miejskie półbuty. Spotkaliśmy go jeszcze kilkakrotnie w czasie naszej podróży i zawsze wyglądał tak samo – niezależnie od tego czy był w buszu, na pustyni, czy w mieście.
Późnym wieczorem raz jeszcze chcieliśmy zobaczyć ulice tego przedziwnego miasteczka. Wybraliśmy się na mały rekonesans rowerem – jednym, ponieważ przy drugim były trudne do zdjęcia sakwy. Wsiedliśmy więc na Marka rower – Marek prowadził, ja usiadłam na ramie i byłby to rzeczywiście piękny spacer, ponieważ miasteczko nocą wydawało się jeszcze bardziej niezwykłe – puste ulice, niewiele świateł, gorący wiatr, świerszcze, szum oceanu, ale zaraz za trzecim zakrętem niechcący włożyłam czubek buta w szprychy przedniego koła, co nagle wyrwało nas z sielskiego nastroju i spowodowało gwałtowny upadek na twardą ziemię. Bez większych obrażeń, jednak musieliśmy wrócić do Karen’s Attic, prowadząc rower z wykrzywionym kołem.
14 lipca
Rano mieliśmy już nowy pomysł na dalszą podróż. Pojechaliśmy na stację kolejową i dowiedzieliśmy się, że jest taka możliwość, abyśmy przesłali swoje rowery do Windhuk. Problemem jednak była kwestia odbioru rowerów, ponieważ po nadaniu dotrą one do miejsca przeznaczenia już następnego dnia, a my będziemy w Windhuk dopiero przed wylotem, czyli za 3 tygodnie. Pracownik, który zajął się naszą sprawą znalazł rozwiązanie i zaoferował przetrzymanie naszych rowerów przez trzy tygodnie u siebie i wysłanie ich dopiero wtedy, kiedy dojedziemy do Windhuk i będziemy mogli je odebrać. Byliśmy wdzięczni. Przyszedł czas na wycenę przesyłki – mężczyzna dokładnie zmierzył rowery zapisując 3 wymiary. Kiedy staliśmy za wysokim, rzeźbionym, stuletnim kontuarem (będącym dziełem sztuki), a czarnoskóry mężczyzna powoli, starodawnym pismem wypełniał plik formularzy, znów mieliśmy poczucie znalezienia się w innych czasach. Pieczęcie zostały przybite, dokumenty podpisane i rowery mogły zostać przesłane. Nareszcie poczuliśmy wolność i wakacje. Wyruszyliśmy w dalszą drogę z zamiarem podróżowania stopem. Mieliśmy wątpliwości czy nam się to uda, pamiętając, że przewodniki, które czytaliśmy zdecydowanie odradzały tę opcję, ale wydawało się, że każdy inny niż rowerowy sposób będzie lepszy, by zwiedzić kraj, którego północne krańce od południowych oddalone są tak, jak Londyn od Rzymu, główne drogi zasypane piaskiem, a temperatura przez większą część dnia to ok. 40 stopni Celsjusza…
Tego dnia chcieliśmy dojechać do Sesriem, miejsca, z którego można wyruszyć do czerwonego serca pustyni Namib. Pierwszą okazję złapaliśmy bez problemu, przejechaliśmy ok. 20 km i utknęliśmy na kilka godzin przy drodze, w mało widokowym miejscu. Siedzieliśmy tam nie robiąc nic, ponieważ nie było ruchu, ani żadnych atrakcji. Nie było nic. Późnym popołudniem wreszcie przejeżdżał i zatrzymał się jakiś samochód, ale jadący w przeciwną stronę. Jednak mężczyzna w pickupie zapytał:
– Dokąd?
– Do Kuiseb Pass – odpowiedzieliśmy.
– A dalej?
– Do Sesriem.
– Aha, no to ten gość też w tę stronę… – mężczyzna zastanawiał się głośno – o 15 przylatuje samolot… Ok, możecie się zabrać, ale musimy najpierw pojechać do Swakopmund.
Staliśmy zdezorientowani, przecież dopiero co udało nam się ze Swakopmund wyjechać.
– Jaka decyzja? Spieszę się – ponaglał kierowca.
Nie bardzo wiedząc o co chodzi, wsiedliśmy jednak na otwarty tył pickupa i z wiatrem we włosach zastanawialiśmy się dokąd jedziemy i o czym mówił ten mężczyzna.
Najpierw odebraliśmy z małego lotniska w Swakopmund elegancko ubranego mężczyznę z walizką. Był to przedsiębiorca z RPA, zamierzał spędzić tygodniowe wakacje w Namibii. Następnie pojechaliśmy na jeszcze mniejsze lotnisko, na którym stały zaledwie 4 nieduże hangary i kilka małych samolotów.
Jeden z nich był właśnie wyprowadzany na plac. Po krótkiej, wiele wyjaśniającej rozmowie, zaczęliśmy przepakowywać zakupy z pickupa, którym przyjechaliśmy do samolotu. Przydzielono nam dwa tylne miejsca w malutkiej 4 osobowej Cesnie. Kierowca i pilot, w jednej osobie, podał nam swoją wizytówkę – był pilotem i menadżerem lodgu w górach Naukluft. Kiedy serdecznie podziękowaliśmy za zabranie nas i zaoferowanie lotu, odpowiedział krótko i z uśmiechem:
– Nie ma za co. Może kiedyś będę w Polsce, to wtedy Wy mnie podwieziecie.
Ruszyliśmy. Z niedowierzaniem patrzyliśmy dookoła. Start był łagodny, prawie niezauważalny. Po chwili oglądaliśmy już ocean i wydmy z wysokości. Widoki, krajobrazy zmieniały się szybko i były coraz piękniejsze. Coraz dziwniejsze kształty i kolory – ciemne wody oceanu, jasne wybrzeże i białe fale, żółty piasek, żółte, pomarańczowe wydmy i coraz wyższe czerwone. Granie bezkresnych, czerwonych wydm wydawały się zupełnie nierzeczywiste, tym bardziej, że piasek, który je tworzy, pochodzi z Kalahari!
Pilot otworzył podręczną lodówkę i poczęstował nas zimnymi napojami. Popijając Coca Colę wciąż patrzyliśmy na przeplatające się pasma żółte, czerwone, bordowe, fiolet gór w oddali, błyszczące trawy falujące na wietrze. Lecieliśmy jeszcze około pół godziny, wciąż zachwycając się tym, co wokół nas. Po godzinie lotu nieubłaganie zbliżaliśmy się do lądowania i było mi naprawdę trudno pogodzić się z tym faktem.
Nad górami zaczęliśmy powoli wytracać wysokość i teraz dopiero zobaczyliśmy prawdziwe cuda – przed nami były wysokie, czerwono fioletowe skały, a ziemię pomiędzy nimi porastała trawa, tworząc falujący żółty dywan w czerwone kółka. Ziemia w cętki! Pilot wyjaśnił nam, że są to „fairy circles” – zjawisko, którego naukowcy nie potrafili wyjaśnić przez lata – jedni mówią, że kółka nieporośnięte trawą powstają z powodu znajdujących się w piasku cząsteczek uranu, inni twierdzą, że trawa nie rośnie jednolicie z powodu utrzymujących się zbyt długo kałuż lub stojących kiedyś w tych miejscach termitier. Jednak niemieccy botanicy odkryli w 2021 roku, że fenomen ten jest zauważalny w wielu miejscach na świecie, jednak w zależności od warunków przyrodniczych przybiera nieco inne formy. Zjawisko to można określić jako mądrość roślin i dbanie o wydanie nasion w najtrudniejszych warunkach. Zatem społeczność traw zostawia wolne przestrzenie pomiędzy pojedynczymi roślinami, by te, na obrzeżach nieporośniętych kół miały więcej wody, więc i szans na dokończenie procesu wegetacji i wydanie nasion.
Zaczęliśmy lądować na małym skrawku płaskiego podłoża, ostre zakręty, mocne przeciążenia, w widoku za przednią szybą poziomy zmieniały się w piony. I coraz niżej. Jeszcze odcinek pasem po cętkowanej ziemi i już koniec lotu. Podjechał samochód safari i dwaj panowie – jeden z nich czarnoskóry w liberii, niezwykle elegancki. Zaproszono nas do lodgu, żebyśmy mogli chwilę odpocząć i przed zmrokiem zaproponowano odwieźć nas do drogi, z której moglibyśmy wyruszyć w dalszą podróż stopem. Jechaliśmy około 15 minut przepięknymi bezdrożami do lodgu w górach.
Tym piękniejszymi, że w świetle niskiego już słońca. Lodge był niezwykły – wkomponowany w kolory otaczającej przyrody, zbudowany z takich samych kamieni i skał, jakie widać było dokoła. Budynki można było dostrzec dopiero będąc naprawdę blisko. Ściany mocno przeszklone, podłogi wewnątrz wyglądały dokładnie tak samo, jak płaskie skały pod naszymi stopami na zewnątrz. Zaproponowano nam chwilę odpoczynku i kawę. Z radością weszliśmy do środka. Wnętrze urządzone było bardzo przytulnie. Patrząc na zewnątrz przez ogromne okna nie miałam poczucia zamknięcia w pomieszczeniu. Od ogromnej przestrzeni oddzielała mnie wprawdzie szyba, ale wnętrze było równie naturalne jak to, co na zewnątrz. Marzyłabym o takim domu, piękna harmonia. Wygodna sofa, bardzo smaczna, gorąca kawa podana przez mężczyznę w liberii, ogień w kominku, miła rozmowa z pilotem. Ta chwila mogłaby się nigdy nie kończyć, ale było już późno, więc musieliśmy wyruszyć w dalszą drogę. Z prawdziwym żalem opuszczaliśmy to piękne miejsce. Pilot zawiózł nas do bramy lodgu i zaproponował, że wróci za godzinę sprawdzić, czy udało nam się złapać okazję. Wyjaśnił, że jeśli nikt nas nie zabierze – co jest bardzo prawdopodobne, ponieważ droga ta naprawdę rzadko jest używana, a tym bardziej o zachodzie słońca, więc jeśli będziemy tu jeszcze, zaprasza nas na nocleg do lodgu. Nie posiadaliśmy się radości! Kiedy odjechał rozpływaliśmy się we wspomnieniach i marzeniach o powrocie do lodgu. Po chwili nieoczekiwanie na drodze pojawiły się światła samochodu. Była to bardzo trudna etycznie decyzja – chować się czy zatrzymywać. Postanowiłam być uczciwa i spróbować zatrzymać samochód. Niestety po pierwszym, delikatnym, ledwo widocznym machnięciu ręką, samochód zatrzymał się… W szoferce było trzech rozbawionych mężczyzn. Przywitali nas serdecznie i zaproponowali jazdę w tylnej części pickupa. Pomimo, że była tam rozłożona pościel, zupełnie, jak w łóżku, pozwolili nam wsiąść w butach i ruszyliśmy w dalszą drogę do Sesriem. Po godzinie szybkiej jazdy wyboistą drogą byliśmy na miejscu. Sesriem okazało się być miłym campingiem. Była też stacja benzynowa i mały sklepik. W ramach oszczędności poszukaliśmy miejsca do spania poza campingiem i rozłożyliśmy namiot. Podziwiając niebo i nowe dla nas dźwięki nocy zapadliśmy w głęboki afrykański sen. Po jakimś czasie obudziłam się przerażona słysząc dziwne zawodzenia. Zastanawialiśmy się chwilę jakie to zwierzę, przestudiowaliśmy przewodnik, dochodząc do wniosku, że to na pewno hieny, których w okolicy jest bardzo dużo, ale raczej nie są niebezpieczne dla śpiących w namiocie ludzi. Nieco uspokojeni zasnęliśmy.
Ania i Marek, rok 2000
Pustynia Namib