JEZIORO I BURZA PIASKOWA NA PUSTYNI
15 lipca
Rano obudził nas dziwny hałas, kiedy wyjrzałam z namiotu okazało się, że leci tuż nad nami piękny tęczowy balon, pełen turystów chcących obejrzeć pustynię z wysokości. Po śniadaniu (chleb z masłem orzechowym) ugotowaliśmy kawę na małym ognisku i wreszcie również my wyruszyliśmy na pustynię. Planowaliśmy zostać tam cały dzień, więc zabraliśmy resztkę chleba, sera i masła orzechowego, wodę i śpiwór, by móc wylegiwać się na piasku. Pozostałe rzeczy zostawiliśmy w sklepiku, prosząc o przechowanie do wieczora. Przy bramie wjazdowej do parku narodowego złapaliśmy stopa i zaproponowano nam, jak zwykle, tył pick-upa wśród bagaży. Strażnik odnotowujący każdego z wjeżdżających gości nie zauważył nas i nie zostaliśmy wpisani na listę zwiedzających. Widoki znów były urzekające – czerwone wysokie wydmy, żółte pasma traw. Mówi się, że pustynia Namib jest jednym z najbardziej fotogenicznych miejsc na świecie i rzeczywiście tak jest.
Podróż trwała około godziny i dojechaliśmy do parkingu dla samochodów terenowych, oddalonego od głównego parkingu o kilkanaście kilometrów. Podziękowaliśmy wiozącej nas rodzinie i z zachwytem ruszyliśmy w głąb pustyni, w kierunku przeciwnym, niż wszyscy turyści. Po dłuższym marszu i zdobyciu kilku szczytów zaczęłam się obawiać, czy uda nam się znaleźć drogę powrotną, ale Marek zapewniał, że wie dokładnie gdzie jesteśmy, bo ma wyjątkowo dobrą orientację w terenie.
Cały dzień wędrowaliśmy po wydmach, po gorącym i zimnym piasku, po miękkim i bardzo twardym, zbitym. Wspinaliśmy się na kolejne wydmy, biegaliśmy boso i turlaliśmy się nago w dół. Leżeliśmy w słońcu nad pozostałą z pory deszczowej wodą małego jeziorka w dolinie Sossusvlei.
Wyschnięte konary akacji, biało-czarne kruki, cisza, upał i całkowity spokój. Nie było nikogo. Żadnych dźwięków, żadnego ruchu, żadnych bodźców. Czułam się cudownie. Jednak po dłuższym czasie trochę zaczęłam się obawiać tej pustki i ciszy. Dotarł do mojej świadomości fakt, że jestem w takim miejscu zupełnie bezbronna i bezradna wobec przyrody – nie mam nic i nic nie mogę.
Potrzebowałam zmienić tę sytuację i zająć czymś moje myśli, postanowiliśmy więc obejrzeć zachód słońca z jednej z najwyższych wydm. Weszliśmy jeszcze dalej w głąb pustyni, usiedliśmy na szczycie i patrzyliśmy w ciszy na niezapomniane, przepiękne widoki czerwonych wydm i ich cienie aż po horyzont. Na naszym widnokręgu nie było nic oprócz gór piasku.
Kiedy słońce zaszło, około siódmej, najszczęśliwsi na świecie zbiegliśmy w dół i przemykając pomiędzy wydmami biegliśmy do parkingu, by zdążyć go odnaleźć przed całkowitą ciemnością. Znaleźliśmy, ale nie było już żadnego samochodu… Za późno. Zrozumieliśmy, ze musimy zostać tu na noc. Trochę wystraszeni, ale i z ochotą na przygodę nadal podziwialiśmy uroki wieczoru na pustyni. Absolutną ciszę, zapach wilgoci, ostatnie smugi światła, gwiazdy. Nie mieliśmy już wody i nic do jedzenia, ale pomyśleliśmy, że do rana wytrzymamy i nie jest to przecież żaden problem. Robiło się coraz chłodniej. Owinęliśmy się śpiworem. Zaczął wiać zimny wiatr. Niestety nie mogliśmy się nigdzie schronić – na parkingu nie było nic oprócz niedużej tablicy z napisem PARKING. Żadnych drzew, nic, pusty plac. Wiatr stawał się nieznośny, przenikliwie zimny. Kurz i piach wdzierał się w oczy, nos, usta. Trudno było oddychać. Weszliśmy do jednego śpiwora, ale wiatr i tak przeszywał nas zimnem na wylot. Owinęliśmy się dodatkowo folią ratunkową, którą znaleźliśmy w plecaku, co na chwilę przyniosło nam ulgę i trochę ciepła, ale zaraz gwałtowny wiatr zdarł z nas tę osłonę. Największy problem był z oddychaniem, z głową w śpiworze nie można było wytrzymać z powodu braku powietrza, na zewnątrz nie można było oddychać z powodu kurzu i pyłu. Czas mijał niemiłosiernie wolno. Dopiero jedenasta. Postanowiliśmy wykorzystać metalowy stelaż, na którym zamocowana była tablica informująca o miejscu parkingu. Postawiliśmy go do góry nogami obok naszego legowiska, tak, aby jak najbardziej osłaniał nas od wiatru. Rzeczywiście zrobiło się odrobinę przyjemniej. Kiedy właśnie zasypialiśmy, stelaż przewrócił się nas. Musieliśmy zrezygnować z tego pomysłu. Dopiero pierwsza. Czy to się nigdy nie skończy? Czuliśmy się zupełnie bezbronni. Dla mnie najgorszy był problem z oddychaniem – śpiworze dusiłam się, poza nim wiatr z kurzem gwałtownie z wdzierał się do oczu, ust i nosa. Przemarznięci i ogarnięci bezsilnością znów owinęliśmy się śpiworem i folią ratunkową i na zmianę, co kilka minut, któreś z nas poprawiało folię, żeby wiatr nam jej nie porwał. Aby nie myśleć o niewygodzie i dzikich zwierzętach, które może właśnie skradały się, by nas zaatakować, postanowiliśmy opowiadać sobie najciekawsze historie, które dotychczas przeżyliśmy. Opowieści trochę umiliły nam czas, niektóre opowieści były naprawdę śmieszne. Około godziny czwartej mieliśmy już dość ciasnoty i walki z folią. Owinięci śpiworem, trzęsąc się z zimna, snuliśmy się po parkingu prostując zmarznięte i zdrętwiałe ciała.
16 lipca
Około godziny piątej wiatr wreszcie zaczął słabnąć. Przed szóstą w oddali zobaczyliśmy światła pierwszego samochodu! Byliśmy niewyobrażalnie szczęśliwi. Próbowaliśmy się doprowadzić do porządku, wygładzić doszczętnie skołtunione włosy i strzepać z twarzy kurz. Na parking wjechała ciężarówka safari. Turyści z przewodnikiem wyruszyli na wydmy, chcieli obejrzeć wschód słońca. Pozostała na miejscu obsługa ustawiła stoły, krzesła i zajęła się przygotowaniem śniadania! Tradycyjnie – bacon and eggs, gorąca kawa. Umieraliśmy z głodu i zazdrości, a zapach roznosił się szybko. Pomyśleliśmy, że zapytamy, czy będziemy mogli razem z grupą wrócić do campingu, choć w głębi duszy byliśmy prawie pewni, że zostaniemy poczęstowani kawą, a może nawet i śniadaniem, kiedy tylko opowiemy co się stało. Zaczęliśmy się powoli zbliżać do ciężarówki, ale zauważyliśmy, że obsługa w ogóle nie jest zainteresowana kontaktem z nami, a nawet unika patrzenia w naszą stronę i udaje, że nas nie ma. Popatrzyłam na Marka i w sumie nie dziwiłam się tej reakcji, tym bardziej, że ja również wyglądałam jak upiór. Trudno powiedzieć, czy bardziej wzbudzaliśmy zdziwienie, czy przerażenie, niemniej przeszliśmy jakby niezauważeni, bez słowa, obok obsługi ciężarówki i usiedliśmy w bezpiecznej odległości od pięknych zapachów. Przyjeżdżały kolejne ciężrówki i samochody osobowe. Słońce wzeszło i zaczęło robić się cieplej. Około godziny 10 wreszcie ktoś wracał i zgodził się nas zabrać, pomimo, że nadal wyglądaliśmy jak zjawy, ale przynajmniej już nie wyłanialiśmy się z ciemności, z nikąd, więc nie przerażaliśmy aż tak bardzo i mogliśmy nawiązać kontakt z ludźmi. Małżeństwo w średnim wieku zgodziło się nas zabrać do campingu. W czasie drogi mężczyzna i kobieta z zainteresowaniem i niedowierzaniem wysłuchali naszej opowieści o nocy spędzonej na pustyni, tym bardziej, że nawet na campingu, gdzie spali, wiało naprawdę nieznośnie i było wyjątkowo zimno. Podobno była to burza piaskowa… Kiedy przejeżdżaliśmy obok pięknej Dune 45, wiozący nas mężczyzna, wzruszony naszą opowieścią, postanowił zrobić dla nas coś miłego – kiedy usłyszał, że nie byliśmy jeszcze na słynnej Wydmie 45, zatrzymał się i powiedział, że koniecznie musimy na nią wejść, a on z żoną z przyjemnością poczeka na nas. Nieśmiało odmówiliśmy, wspominając, że jesteśmy zmęczeni, ale był tak entuzjastyczny, że w ogóle nie chciał słyszeć naszego sprzeciwu. Powiedział, że wyjście w górę nie zajmie nam więcej niż pół godziny. Wchodziliśmy i chciało mi się płakać, nie miałam siły. Za każdym razem, kiedy odwróciłam się z nadzieją, że mężczyzna gdzieś poszedł i będziemy mogli już zawrócić, okazywało się, że wciąż śledzi naszą trasę, dopinguje nam i z uśmiechem macha z daleka. Wejście na szczyt najwyższej w tej okolicy wydmy zajęło nam rzeczywiści około pół godziny. Widoki nie zrobiły dzisiaj na nas żadnego wrażenia, więc rozejrzeliśmy się tylko dokoła i zbiegliśmy na dół, myśląc już tylko o śniadaniu. Od campingu i granicy parku dzieliło nas 45 km, i właśnie dlatego jedna z tysięcy wydm tej pustyni otrzymała taką zabawną nazwę – Dune 45.
Wreszcie dotarliśmy do campingu. Kiedy zgłosiliśmy się do sklepiku po odbiór naszych rzeczy, sprzedawczyni powiedziała nam, że gdyby odnotowano nasz wjazd do parku poprzedniego dnia, zauważono by również brak dwóch osób w raporcie wieczornym i wtedy strażnicy wyruszyliby na poszukiwanie zaginionych turystów, a to oznaczałoby dla nas spore kłopoty, także finansowe. Dopytywała też jak przetrwaliśmy tę burzę piaskową na pustyni.
Odpowiedzieliśmy tylko, że było ciężko…
Ale bez wątpienia pomógł nam brak świadomości, że była to zimowa burza piaskowa.
Zjedliśmy śniadanie i chwilę odpoczęliśmy w namiocie. Jednak szkoda nam było spędzić tak piękny dzień na campingu. Postanowiliśmy więc tylko pojechać stopem ok. 80 km na północ do Solitaire – urokliwego zajazdu na pustyni, który jest tak wyjątkowy, że nasz książkowy przewodnik bezwzględnie nakazywał każdemu turyście odwiedzenie go. Pomyśleliśmy, że to bardzo dobry pomysł na leniwy dzień i wypicie kawy w wyjątkowym miejscu.
Do Solitaire dotarliśmy w ciągu godziny i nie zawiedliśmy się opisami z przewodnika. Na kompletnym pustkowiu, w małym budynku, gdzie kiedyś mieścił się warsztat samochodowy, zaaranżowano sklepik, ustawiono kilka stolików. Wpadający, przez zakurzone, uchylone okno wiatr, trącał zawieszone we framudze liczne dzwoneczki. Ich delikatny dźwięk hipnotyzował nas. Na ladzie ustawione były słoje z cukierkami toffi, zabawki i książki pozostawione przez turystów na sprzedaż. Dochód ze sprzedaży wszystkiego miał wspomóc leczenie koni i osłów zabranych z okolicznych farm i spędzających spokojną starość w sąsiadującej ze sklepikiem zagrodzie. W asortymencie znajdowały się zakurzone książki w różnych językach, stary pluszowy miś z lat 50-tych, który na czole miał przypięta szpilką karteczkę z napisem for sale oraz wiele innych kuriozalnych przedmiotów. Marek kupił łyżeczkę do herbaty, a ja filiżankę, w której podano mi kawę (mam ją do dzisiaj). Kupiliśmy także upieczoną właśnie szarlotkę i kolejną kawę. Urzeczeni atmosferą i nierealnością tego miejsca, usiedliśmy przed zajazdem w cieniu dystrybutorów paliwa, na których naklejono kartki z napisem no petrol. Patrzyliśmy na kolejnych zrozpaczonych turystów, którzy pokazywali sobie nawzajem zaznaczoną na mapie, właśnie w tym miejscu, stację benzynową i karteczki na dystrybutorach. Następna stacja dopiero za ok. 100 km na południe lub ponad 150 km na północ… Nas nie dotyczył ten problem. Dokupowaliśmy kolejne porcje szarlotki, kolejne kawy i kiedy zdecydowaliśmy się wracać, ruch już ustał. Znowu ten sam błąd! Nie tracąc jednak nadziei, że jeszcze ktoś będzie jechał i nas zabierze, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Szliśmy pieszo, ponieważ robiło się już zimno, a my nie mieliśmy ze sobą ciepłych ubrań, właściwie nie mieliśmy nic.
Szliśmy pustą żużlową drogą około dwóch godzin. Słońce zaszło, było już zupełnie ciemno. W pobliżu nie było nic – żadnych domów, świateł, słychać było jedynie chichot hien. Dotarliśmy wreszcie do lodgu, który wyglądał dość luksusowo i przy jego bramie postanowiliśmy poczekać jeszcze pół godziny, a jeśli nikt nas nie zabierze, przenocować w lodgu. Byliśmy wykończeni, zmarznięci i znów głodni. Tego wieczoru nie chciało nam się ani śmiać, ani żartować, ani opowiadać. Kiedy przysypialiśmy siedząc na murku przy bramie, w oddali błysnęły światła samochodu. Zerwaliśmy się, zapominając, że zanim samochód dojedzie do nas, potrwa to jeszcze co najmniej 5-10 minut. Kierowca na szczęście zauważył nas, zwolnił i zatrzymał się! Czarnoskóry mężczyzna zaprosił nas do szoferki małej ciężarówki, dziwił się jednak, że podróżujemy w taki sposób. Dowiózł nas niemalże pod sam namiot. Podziękowaliśmy serdecznie, ale i pospiesznie. Marzyliśmy tylko o tym, by wreszcie zapiąć śpiwory, namiot i spać. Zanim zasnęłam, zdążyłam jedynie pomyśleć, że był to dopiero piąty dzień naszej podróży.